Recenzja filmu

Buffalo Soldiers (2001)
Gregor Jordan
Joaquin Phoenix
Ed Harris

Z dystansem Elwooda

Problem ze szlachetnymi antywojennymi obrazami polega na tym, że kiedy poczynają sobie zbyt śmiało z patyną moralnej czystości, potrafi się ich zupełnie pozbawić odbiorcy. Premiera tego filmu na
Problem ze szlachetnymi antywojennymi obrazami polega na tym, że kiedy poczynają sobie zbyt śmiało z patyną moralnej czystości, potrafi się ich zupełnie pozbawić odbiorcy. Premiera tego filmu na Festiwalu Filmowym w Toronto odbyła się 8 września 2001 roku. Wszystko szło dobrze. Po trzech dniach "Buffalo Soldiers" został prawie definitywnie uśmiercony. Nie było już klimatu na krytykę amerykańskich chłopców broniących świat przed kolejnym zagrożeniem - terrorystami, podobnie jak kiedyś przed komunistami, a jeszcze wcześniej przed dzikimi Indianami czy meksykańskimi rewolucjonistami. O ile kino już jakiś czas temu rozprawiło się z bolesną prawdą w rodzaju czarnej kawalerii 'buffalo', to z koszmarem Wietnamu będzie się męczyć jeszcze długie lata. Najwspanialsze ciało ustawodawcze na świecie, czyli amerykański kongres, nie tak łatwo przyznaje się do błędu. 11 września przyniósł nam wiele głupich posunięć i strat, a największą z nich było przekreślenie "Buffalo Soldiers". Jeszcze w dwa lata po tych wydarzeniach patriotyczna paranoja wciąż rzucała kłody pod nogi twórców, a właściwie ciskała w nich przedmiotami, krzycząc antyamerykański, na ponownej próbie wprowadzenia obrazu do kin na niezależnym Festiwalu Filmowym Sundance. Po czym kolejnym krokiem była już tylko ostrożna dystrybucja i film nie odniósł sukcesu. Szkoda, gdyż jest to produkcja nie tylko kontrowersyjna, ale też oryginalna i pomimo oddalenia akcji do 1989 niepokojąco świeża. Czy będzie doceniona po latach? Nie może być inaczej. Historia traktuje o upadku najpotężniejszej armii na świecie. Armii, która najczęściej wygrywa od Pacyfiku po Irak, ale... po pewnej porażce jest postrzegana inaczej. Inaczej niż w historycznych konfliktach w porównywanych do znudzenia satyrach "Paragraf 22" (jednak zwycięstwo wolnego świata) i "MASH" (mówią coś o remisie w Korei). Oba wielkie filmy z roku 1970 ukazały widmo prawdziwej czarnej komedii, jaka rozegrała się w międzyczasie w południowo-wschodniej Azji. Być może dlatego chłopcy z "Buffalo Soldiers" stacjonujący podczas przełomowego roku 1989 w Sztudgardzie to już tylko nałogowi narkomanii bądź zatwardziali przestępcy, których nie obchodzi polityka, a tylko nielegalne interesy. Historia dzieje się tu wyłącznie na ekranie telewizora a śmiech widza staje się coraz bardziej gorzki. Film rozpoczyna sekwencja upadku głównego bohatera. Śni, że spada jak bomba, by eksplodować i pogrzebać wszystko dookoła. Na końcu okaże się, że ten sen się sprawdza w wielu wymiarach. Przede wszystkim będzie to jego upadek moralny. Ray Elwood batalionowy pisarz i cwaniak w Niemczech kocha trzy rzeczy: swojego Mercedesa-Benza, brak ograniczeń prędkości i czarny rynek otwarty na wszystko, na czym uda mu się położyć łapska. Prowadzi także ośrodek destylacji heroiny rozprowadzanej potem swoim. Mimo że do wojska nie trafił z własnej woli potrafi sobie więc radzić. Wyrachowany i znudzony sypia z żoną poczciwego przełożonego. Dlaczego jednak niektórzy widzowie mogą sympatyzować z tym antybohaterem? Ponieważ, być może tak jak i oni, zachował odrobinę zdrowego podejścia w absurdalnej rzeczywistości. Absurd wywołany przez najgorszą wadę pokoju - nudę, w tym wypadku nudę żołnierzy oczekujących na wojnę, która nigdy nie nadejdzie. Ale nic, co dobre, nie trwa wiecznie, Elwood jednak popróbuje wojny. Do bazy przybywa wszak ostatni sprawiedliwy, który z miejsca orientuje się w sytuacji i nie waha się wskazać, co jest dobre, a co złe. W rozgrywce nie będzie się przejmował żadnym regulaminem. Zwłaszcza, że Ray jako odsiecz wybrał uwiedzenie mu córki, a to już zwiastuje czas apokalipsy. Rzeczą naturalną jest, że obraz o takiej wymowie nie mógł powstać w fabrykach Hollywoodu. Niemiecki producent Rainer Grupe dobrze pamiętający czasy, kiedy po jego ulicach jeździły amerykańskie czołgi i wychowany w wojskowej bazie reżyser - Australijczyk Gregor Jordan zyskali jednak zainteresowanie kilku amerykańskich nazwisk. Zaowocowało to wyjątkowo dobrze dobraną obsadą, nawet w epizodach. Ed Harris zgodził się zagrać by pokazać radykalnie inny, nieporadny wizerunek. Szeryf Scott Glenn wygląda, jakby powrócił prosto z "Sajgonu" (1988). W tamtym filmie wyrzucał wietnamskich jeńców z helikoptera, tutaj stary wojak tylko wspomina tamte chwile z rozrzewnieniem. Joaquin Phoenix stworzył kreacje cynicznego krętacza, o którego będziemy drżeli, gdyż nie lada się wpakował i z każdego punktu widzenia zasługuje na karę. Tym bardziej, że bez przyjaciół okazuje się słaby jak każdy. Razem z córką sierżanta Lee, graną przez obdarzoną wyjątkowo seksowną przerwą między jedynkami Annę Paquin, tworzą zaiste niesamowitą parę. Cierpi przez to rola urażonej żony pułkownika Bermana (Elizabeth McGovern). Raczej nie było nigdy filmu z pozytywnie przedstawioną Żandarmerią Wojskową, ale jak pokazała rola  Shieka Mahmuda-Beya, ludzie sierżanta Saada mogą działać jak prawdziwy gang z Bronxu. Prócz rozprowadzania dragów zajmują się wybijaniem ideałów wraz z zębami kotom, takim jak Gabriel Mann. Dopełnieniem tej ekipy pozostają brytyjski operator Oliver Stapleton, który stworzył genialny kontrast między fascynacją a odpychającym klimatem szarej bazy wojskowej (nominowany za to do Camerimage) i irlandzki DJ David Holmes coraz bardziej popularny kompozytor, stworzył soczyste muzyczne tematy. Na miano prawdziwego Amerykanina zasłużył chyba najbardziej Robert O'Connor autor w swoim czasie głośnego i jeszcze odważniejszego książkowego pierwowzoru (niestety u nas wciąż nie doczekał się wydania). Film nie daje się łatwo klasyfikować. Gregor Jordan  nie trzyma się reguł. Czarna komedia to mało powiedziane, chyba bardziej pasowałoby mroczna tragikomedia. Emocje potęguje niekonwencjonalny melodramat i wątki kryminalne, ale klimat eksploduje z anarchistyczną siłą przy radosnych i absurdalnych scenach zabaw poborowych. Reżyser sprytnie przemycił wiele autentycznych smaczków na zasadzie i tak w to nie uwierzycie. W scenie otwierającej widzimy oddziały przemaszerowujące po fladze namalowanej na betonie. Ktoś wymyślił, że będzie się to pięknie prezentowało z góry, ale już nie o tym, że żołnierze będą deptać swój gwiaździsty sztandar. W scenie gdy śmiejemy się najgłośniej nagrzani heroiną kowboje, słuchając rapu (wtedy jeszcze będącego buntowniczym głosem pokolenia) rozrabiają czołgiem po ulicach m.in. zgniatając Volkswagena Garbusa. Szkoda tylko, że w prawdziwym życiu nie zdążyli z niego wysiąść ludzie... W każdym razie w którą stronę nie poruszałby się reżyser zawsze napina ją do granic wytrzymałości. Być może twórcy filmu żałowali, że dopadł ich taki moment na premierę, ale czy żałowali łażenia pod prąd? Można się dziwić lub cynicznie kiwać głową, że część widowni nie chciała zaakceptować pewnych faktów, przełknąć bez obowiązkowego patosu. Ponure bazy wojskowe jednak wkomponowały się w obecnych czasach w krajobraz nękany konfliktami już tak naturalnie jak łańcuchy górskie. Nieustannie przybywa takich miejsc, gdzie według statystyk Pentagonu rocznie dochodzi do 30 morderstw, nie mówiąc o samych nieszczęśliwych wypadkach i samobójstwach. W polskiej strefie w Iraku jest w miarę najspokojniej i niewiele osób domyśla się dlaczego. A w końcu Polacy to urodzeni handlowcy...
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film <b>"<a href="fbinfo.xml?aa=4770" class="text">Buffalo Soldiers</a>"</b> mimo, iż został nakręcony 2... czytaj więcej
Dominik Kubacki

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones